– Kto chce jechać na TCS? – zapytał szef i wydaje się, że tylko ja usłyszałam to pytanie. Nikt nie zareagował, a mogłabym przysiąc, że koledzy nawet tak jakby bardziej pogrążyli się w pracy. Zadowolenie na mojej twarzy rosło w nieproporcjonalnie szybko w stosunku do czasu. Po paru sekundach czułam jak dziecięca radość zaczyna mi już wychodzić uszami, a mój wyraz twarzy odpowiada zanim jeszcze zdążę pomyśleć o słowach. -Ja! – powiedziałam, choć to raczej był wybuch, a nie odpowiedź.
Zima, ach to ty!
Dzisiaj rano niespodzianie zapukała do mych drzwi (…)
Jak ja na nią czekam! Nie na wiosnę, jak w piosence Marka Grechuty, ale na zimę.
Uwielbiam zimę. Jestem zimolubna. Uwielbiam śnieg, mróz i słońce, nadające blasku nawet matowej szarości.. To najlepsza pora roku. Zimną czuję się cudownie. Poprawka. Czułam.. Bo zim w Polsce już nie ma. Robocza nazwa pory roku została. Ale tego, co pamiętam z dzieciństwa, dawno nie doświadczyłam. Śnieżnych zasp, sporego mrozu i pięknego, palącego słońca, bez wiatru, chlapy i okropności jakie niesie ze sobą pogoda w towarzystwie ledwie dodatniej temperatury. Dlatego tak chętnie wyjeżdżam zimą w delegacje, w te miejsca, gdzie śnieg i mróz są, dodają otuchy i każdy dzień pracy jest niegasnącą przyjemnością. Tym, którzy pukają się teraz w głowę, zastanawiając się, jak można lubić zimę, mówię spróbujcie i wy!
O dobrą zimę trudno. O tę bajkową, wymarzoną, idealną, puszystą, białą i otuloną kożuchem najtrudniej. Ale można się cieszyć jej składowymi. Czyli tym, co Polska ma obecnie w swojej ofercie. Raz padającym śniegiem, raz mrozem, a raz tym przebijającym się przez chmury słońcem, które zimą jest jakby wyraźniejsze.
Może to i śmieszne, ale zimą zaczynam żyć. Prawdziwie oddycham. Więcej mi się chce. Padający śnieg, mróz (tym razem nie Remigiusz) i słońce są moją bratnią duszą. Rozumiem się z tą pogodą, a ona rozumie mnie. Uzupełniamy się bez słów. Dogadujemy się, wybaczamy sobie przestoje, kryzysy, załamania. Lubimy się ponad normę i dożywotnio. Ta przyjaźń nigdy nie przerodzi się w miłość, bo o miłość trzeba walczyć. Przyjaźń z reguły jest trwalsza. Tak. Właśnie dlatego tak dobrze nam z zimną. Przyjaźnimy się. Wstaję rano i nie jest mi przykro, że muszę wstać. A przecież kocham spać! Nie zimą 🙂 Zimą mnie nosi. Nie tracę czasu i potrafię się dużo lepiej zorganizować. Nie wiem, jak to jest możliwe, że przez cały rok jestem trochę niedopracowana jeśli chodzi o organizację życia, a zimą wszystko jest takie proste. Może ktoś mną steruje? Chyba pogoda 🙂 Nawet choroby znosi się lepiej. Szybciej zdrowieję i właściwie to rzadziej choruję.
Pierwszy śnieg, a właściwie to Bałwan
Było tam tyle śniegu! Ogromna ilość cudownego, białego śniegu. Tarzam się w nim. Po prostu tarzam się i nic lepszego nie może mnie teraz spotkać. Trudno jest w takiej sytuacji wydostać się z zakamarków swojej wyobraźni, która co chwilę umieszcza cię a to w kolejnej zaspie, a to z łopatą przy bramie, a to w opanowanej chaosem bitwie na śnieżki… To moje szczęście. Ale trzeba wrócić. Jakoś się z tej wyobraźni wytoczyć i wrócić do ciemnej sali, w której siedzi kilkanaście osób. Mówią, że kino zabija wyobraźnię, a tu proszę, jak odpłynęłam. Chciałam być tam, z bohaterami, w tym śniegu, w Oslo. W Norwegii. Przyznaję jednak, że okoliczności mojego pobytu w zimowej scenerii były pozbawione morderczego wątku. Ten drobny element historii wykreśliłam ze swojego scenariusza.
Ale! Wracam. Na pierwszy śnieg to sobie jeszcze trochę poczekam, bo nawet dobrej polskiej, złotej jesieni nie było. Zimą porozkoszuję się w swoim czasie, a teraz chwilę o tym kinie.
Tak jest. To wszystko sprawka filmu. Moje zimowe fantazje i cały ten wpis. Jedną z norweskich powieści Jo Nesbo można teraz pooglądać. Ekranizacja kryminału o detektywie Harrym Hole właśnie weszła do kin. Snømannen (The Snowman, Pierwszy śnieg) jak na tytuł przystało, obsypał śniegiem. Po takiej ilości zimowych opadów nie ma szans, bym powiedziała beznadzieja. Sam śnieg już wyrobił moje zdanie 🙂
Recenzji nie będzie. Ale krótko o wrażeniach opowiem. Do książki nie porównuję. Odcinam się. Sam film? Harry Hole dobrany bardzo dobrze. Film zrobiony nieźle, choć nie wiem, jak oni wytrzymywali na tym wietrze i mrozie bez czapek, szali, rękawic i wszelkich zimowych atrybutów człowieka. Akcja toczy się tak jak żyje Harry Hole. Raz szybko, raz mozolnie. Raz wcale. Fabuła poprowadzona z sensem. Nie ma współczesnego przepychu, zalewającej ekran krwi i mnóstwa detali, podkreślających skalę okrucieństw. Wszystko do zaakceptowania, czyli w normie. Główny bohater jest jednocześnie tłem, bardzo dobrze! No i klimat. Mroczny, zimowy, utrzymany do końca. Ale jednego brak. Odkrycia. A właściwie drogi do odkrycia prawdy. Harry Hole nie wie, nie wie, nie wie, o, wie. I wszystkie siły na pokład, łapiemy mordercę. Zagadkowość utrzymana na przyzwoitym poziomie, ale można było wyciągnąć więcej. Droga do rozwiązania tajemnicy stanowcza za krótka.
Wniosek? Jest dobrze, ale czekam na kolejne ekranizacje. Dopiero wtedy dowiemy się jakie jest filmowe spojrzenie na detektywa Harrego Hole’a. Czuję, że nie będzie to jednak seria skupiająca się na puzzlach, jakie Hole w książkach układa.
Powrót na start
Ciekawe, czy i w tym roku padnie pytanie, na które już czekam! Bo przecież w tym wpisie chodziło o to, że w Polsce śniegu nie ma, trzeba jechać go szukać. A jak już jechać, to przecież można na skoki narciarskie, nie? 🙂 Ja mogę!